top of page

Jeszcze jeden dobry omen – garść przemyśleń i uwag, czyli chaotyczna polemika

  • Zdjęcie autora: Nieogar I Inni
    Nieogar I Inni
  • 24 cze 2019
  • 6 minut(y) czytania

Mam z tą produkcją kilka problemów. Albo może nie tyle z produkcją, ile z samą historią. Jeśli ktoś nie wie, w czym rzecz, polecam najpierw lekturę tekstu Zgrzytania Zębów, Przyjaźń damsko-męska jest przereklamowana…, jeśli mniej więcej orientujecie się w temacie, zapraszam do tego małego szkicu, gdzie próbuję uporządkować swoje uwagi.


Pierwsza sprawa – Dobry Omen jest, w każdym tego słowa znaczeniu, adaptacją naprawdę niesamowicie wierną. Gaiman i aktorzy wielokrotnie podkreślali w wywiadach, że to swego rodzaju hołd dla Terry’ego Prachetta, a w dodatku jedno z jego przedśmiertnych życzeń. I widać to oddanie i pieczołowitość w przenoszeniu skonstruowanego przez Prachetta i Gaimana świata oraz specyficznego humoru na ekran – udało się nawet zachować urok przypisowych dygresji, które wprawdzie w książce działają jeszcze lepiej, ale i tak filmowcy dokonali sztuki niełatwej.


I jest kolorowo, nonszalancko a przy tym precyzyjnie i bardzo sympatycznie. Niemniej, jeśli ktoś – w przeciwieństwie do mnie – przed seansem znał już książkę, może się nieco rozczarować. Dobry Omen jest bowiem odwzorowaniem niemal 1:1, co sprawia, że mimo całej wizualnej maestrii, widz taki może się poczuć nieco… znudzony.


Adaptację można było oczywiście łatwo zepsuć, do czego na szczęście nie doszło, ale jak mówiłam, to niemal idealne odwzorowanie nie wnosi też wiele. Właściwie jedynym wątkiem, który został opowiedziany na nowo (choć przy okazji, z braku czasu, raczej po macoszemu, a szkoda), jest historia Anatemy i jej rodziny. Dzięki niewielkiemu odwróceniu ról dostajemy interesujący wątek, który niby dotyczy przepowiedni spalonej wieki temu na stosie wiedźmy, a tak naprawdę zmienia się w pytanie, czy warto kultywować tradycje rodzinne. Tradycje, które wprawdzie gwarantują szczęśliwy los, ale też nie pozwalają samemu popełniać błędów, ergo – sprawiają, że każda (dosłownie każda, z wyborem partnera, miejsca i czasu stosunku włącznie) podjęta przez Anatemę decyzja jest tak naprawdę wolą jej przodkini.



I to właściwie koniec istotnych zmian. No, jeszcze ostateczna konfrontacja z szefostwem naszych istot niebiańskich, ale o tym, gdy dojdę do postaci Azirafala.


Nonsens. Tu muszę (chcę?) wejść w polemikę ze Zgrzytaniem Zębów. Jestem niepoprawną fanką estetyki nonsensu, jednak muszę nie zgodzić się z powszechnym w wielu tekstach sformułowaniem, że Dobry Omen jest „jazdą bez trzymanki”. Może jestem nazbyt wymagająca, ale Siostry Trajkotki śpiewające małemu Antychrystowi kołysankę odwołującą się do utworów Queen (ach, to mrugnięcie do widza!), czy nonsens obecny w samym serialu, to bardzo pomysłowy przykład przyjemnego, nieco irracjonalnego angielskiego humoru... i tyle. Naprawdę nie ma tu sekwencji wbijających w fotel swoją dziwnością, czy dezorientujących. Akcja nie gęstnieje tak bardzo i nie jest tak zagadkowa i chaotyczna, by nie dało się jej z łatwością śledzić, a samo budowanie nonsensu polega zwykle na dość czytelnym wykrzywianiu rzeczywistości, grze z konwencją (ale bez szaleństw właśnie) i odwoływaniu się do skojarzeń.



Przy budowaniu narracji i samego świata przedstawionego równie dobrze jak np. w Holistycznej agencji detektywistycznej imienia Dirka Gently’ego[1], wykorzystano rekwizyty, zamiast uciekać się do efektów specjalnych (które w obu przypadkach, choć w Omenie nieco bardziej, przypominają telewizyjne produkcje i przywołują nostalgiczne skojarzenia z Doktorem Who), ale jednak w Dirku nonsens był wyraźniejszy. Po pierwsze dlatego, że ostatecznie wszystkie te nieprawdopodobne i czasem rzeczywiście, na pierwszy rzut oka niezwiązane ze sobą, wydarzenia, postaci i rekwizyty łączyły się w zaskakującą całość. Po drugie – niejednoznaczne podejście do śmierci i fakt, że ta możliwa była również, gdy chodziło o znaczących bohaterów. Efekt – wrażenie gry o wyższą stawkę. W Dobrym Omenie groźba śmierci jest tak groteskowa, że szybko przestajemy w ogóle brać ją pod uwagę[2], a przypomnijmy, że tradycyjnie nonsens ma często śmiertelne skutki.


Co ma być wariackie w Dobrym Omenie? Autostrada M25[3] jako hołd złożony Bestii, anioł-bibliofil, przeprawa przez ścianę ognia w płonącym Bentleyu (tu można by uraczyć widza widowiskową sekwencją, ale serial nie podejmuje tego wątku, bo ważniejsze rzeczy dzieją się wokół, i w sumie nie jest źle), Bóg przemawiający głosem kobiety, czy czarnoskórzy Adam i Ewa? Ten ostatni motyw z resztą, to rzeczywiście wdzięczny ukłon kreacjonistycznie zbudowanego świata wobec teorii upatrujących kolebki ludzkości w Afryce. To zgrabne, przyznacie, ale gdzie tu nieprzewidywalność i wariactwo?



Nie ma też w serialu tej postmodernistycznej zabawy formą i rzeczywiście szalonych, niepokojąco narkotycznych, a jednocześnie mających realne skutki sekwencji jak w pierwszym, niedoścignionym sezonie Legionu. To dopiero była jazda bez trzymanki; gdy nie zawsze można było ustalić, gdzie właściwie kończy się rzeczywistość i jakimi prawami się rządzi. W Dobrym Omenie wszystko jest bardzo spójne i na dobrą sprawę więcej tu porządnej, kpiarskiej w tonie fantastyki niż nonsensu w jakimś szczególnie dużym stężeniu. Przy czym zaznaczam – to nie zarzut wobec serialu, ale wobec sformułowań powtarzanych w wielu tekstach.


Tym, co rzeczywiście mi przeszkadza, i odrobinę zmniejsza mój zachwyt, jest kwestia bohaterów. Ustalmy tylko wcześniej jedno – przed seansem nie miałam wielkich oczekiwań poza tym, żeby produkcja nie okazała się kiczowata. Nad serialem czuwali bogowie castingu, w związku z tym możecie być spokojni o grę aktorską nie tylko znakomitych Tennanta i Sheena (o ile ktokolwiek, kiedykolwiek się o to martwił – panowie mają na ekranie iście nieziemską chemię), ale i całej plejady sympatycznych postaci drugoplanowych (wspaniała Miranda Richardson jako pani Tracy), przez easter eggi występów epizodycznych (cudowny akcent Marka Gatissa) po aktorów dziecięcych, mających przed sobą niełatwe przecież zadanie.



Poza tym serial jest wizualnie dopracowany, świetnie udźwiękowiony, a czołówkowa animacja to prawdziwa gratka dla tych, którzy książkę już znają. To jakby zadośćuczynienie za to, że nie wszystkie błyskotliwe motywy oryginału udało się pokazać w serialu.


I byłby pozostał Dobry Omen produkcją niemal pozbawioną potknięć, wywołującą autentyczną radość i parsknięcia śmiechem, produkcją może nieco zbyt lekką, ale wprawiającą widza w ten miły stan, gdy wiadomo, że „nie zrobi mu krzywdy” i nie trzeba będzie potem leczyć się z serialowego kaca, gdyby nie pewne niuanse w konstrukcji postaci Azirafala.


Crowley i Azirafal zostali zbudowani trochę na zasadzie antynomii, jednak wiele ich łączy – w końcu obaj są raczej kiepscy w trzymaniu się zasad manichejskiego podziału na dobro i zło – oprócz przyjaźni również to, że są nieco bardziej skomplikowani, niż by się wydawało na pierwszy rzut oka.



Crowley nie ma problemu, by przyznać, że nie zawsze perfekcyjny z niego diabeł, ale akurat oszukiwanie przełożonych może w razie czego zrzucić na swoją „naturę”. Nie widzi też przeszkód, by otwarcie przyznawać się do przyjaźni z Azirafalem. To dokładnie ten typ, który wygląda na Księcia Rozdroży[4] skrzyżowanego z arogancką i cyniczną gwiazdą rocka, ale w gruncie rzeczy zawsze można na niego liczyć.


Tymczasem nasz anioł nie dość, że wypiera się trwającej przeszło sześć mileniów współpracy z pewnym upadłym, uważa, że diabli są zdolni wyłącznie do złego (mimo wielokrotnych dowodów, że to bzdura), w kluczowym momencie, zamiast zaufać przyjacielowi tai przed nim informacje i idzie do szefostwa, co samo w sobie nie byłoby jakimś strasznym przewinieniem, gdyby nie fakt, że serial w żaden sposób tego nie komentuje. Świństwo Azirafala jest jednym z kluczowych przyczyn takiego, a nie innego biegu wydarzeń, jednak gdy jest już po wszystkim, nasi bohaterowie niczego sobie nie wyjaśniają, przechodząc nad sprawą do porządku dziennego – a wystarczyłoby zwykłe „przepraszam”, żeby wydźwięk był zupełnie inny.


Dorzućmy do tego szantaż emocjonalny tudzież wielokrotne uszczypliwe komentarze Azirafala, które byłyby zabawnym przekomarzaniem, gdyby nie jego postawa – przekonanie o własnej wyższości z racji samego pochodzenia i zasłanianie się wyższym dobrem.


Relacja tej dwójki przypomina mi nieco konflikt moralny obecny u Łukjanienki, tam strażnik sił Jasności mieszka drzwi w drzwi z wampirem – przyjaźń to jeszcze nie jest, ale na pewno duża sympatia i więcej niż tylko wymienianie przysług. Rzeczony sługa Jasności, Gorodecki, (w przeciwieństwie do naszego anioła) szybko zdaje sobie sprawę, że postępowanie sił Ciemności i Jasności jest w zasadzie takie samo, z tym że Ciemność nie zasłania się jakimiś ideami i nie tłumaczy z pragmatyzmu, siły dobra są więc pełne hipokryzji.


W Dobrym Omenie pominięto w zasadzie wątki filozoficzne obecne w książce, prawie zupełnie usuwając samą ludzkość z tej historii (zauważmy, że wszyscy liczący się ludzie w serialu są bardzo niezwykli – łowca wiedźm, potomek takiegoż, wiedźma-okultystka, kumple Antychrysta), wszyscy ludzcy bohaterowie dostają wyraziste cechy, ale ludzkość jako taka i jej właściwości niemal zupełnie znikają.



W tej sytuacji, gdy nasza uwaga skupiona jest przede wszystkim na diabelsko-anielskim duecie, zachowanie Azirafala wypadałoby jakoś skomentować – nie tylko dlatego, że to dobra okazja, żeby wypełnić lukę, ale dlatego, że w ten sposób; a) spłycamy portret postaci, b) pozwalamy, by taka postawa została uznana za normalną. Crowley jest diabłem i nigdy nie był dobrą postacią (choć też nie jednoznacznie złą), ale to nie znaczy, że tylko z tego powodu Azirafal może się wobec niego odnosić w ten, czasem dość krzywdzący, sposób i nadal uważać się i być przez widzów uważanym za uosobienie cnót.


Być może przesadzam i szukam dziury w całym, w końcu Dobry Omen pozostaje produkcją wyjątkowo ciepłą, czasem nawet urzekającą, pełną humoru i świetnej muzyki. I być może właśnie dlatego, że wszystko jest tu takie sympatyczne i – przypomnijmy – stworzone jako pożegnalny hołd dla Prachetta, kwestia postrzegania postaci Azirafala zgrzytnęła mi jak piach między zębami podczas przekąszania mizerii, dlatego nie mogłam jej ot, tak zostawić. Obiecuję następnym razem mniej się rozpisywać.


Bawilis


PS Wiecie, że Netflix wyprodukował alternatywny Dobry Omen, tyle że promujący satanizm?


Przypisy:

  • [1] W pierwszym sezonie. Drugi próbuje spoważnieć w tym wątku i, moim zdaniem, choć próba jest warta docenienia, to efekty nie są szczególnie powalające. To znaczy, początkowo zapowiada nam się rozwój postaci Dirka, jednak jest to pomysł prowadzony po linii najmniejszego oporu, a przez to na dłuższą metę przewidywalny. Choć trzeba przyznać, że emocjonalnie serial zyskuje.

  • [2] Za to jest pełnoprawnym bohaterem. Ale tu znów fani Prachetta muszą sobie wiele dopowiedzieć.

  • [3] https://www.youtube.com/watch?v=bWlTbIkXy3g Jeśli jakimś cudem jeszcze nie widzieliście wściekłego Arthura, koniecznie zobaczcie. I to też https://www.youtube.com/watch?v=S9I_baJWbck.

  • [4] Czekamy na kolejnych Crowleyów

Comments


© 2023 by The Artifact. Proudly created with Wix.com

bottom of page